top of page

Wszystko, a nic przecie

„Dom to miejsce, gdzie dusza rozbiera się do naga”, a ustronność jego pokoi słyszy więcej niewygodnych prawd niż spowiednik. Świadomość, że ktoś posiadł sekrety domowników jest bardziej niż przerażająca; zwłaszcza, gdy okazuje się, że ktoś z zewnątrz zna nas lepiej niż najbliżsi współlokatorzy.



 

Kołyska. Drewniana, zdobiona kwietnymi mozaikami, wyposażona w zwiewną, koronkową zasłonkę. Maciupeńka, mieszcząca się w dłoni, zaskakująco realna jak na swoje wymiary. To jedna z pierwszych figurek nadesłanych Petronelli Oortman przez enigmatyczną miniaturzystkę: niezamówiona, a jednak – jako symbol macierzyństwa – tak wyczekiwana. Osiemnastolatka właśnie przeprowadziła się do Amsterdamu, do domu swojego świeżo poślubionego męża, członka handlowej Kampanii Wschodnioindyjskiej, poważanego kupca Johannesa Brandta. W prezencie ślubnym otrzymuje od niego domek dla lalek – kredensową rekonstrukcję ich własnej kamienicy. Wraz z upływem czasu domek zapełnia się miniaturami mieszkańców oraz ich codzienności. Misterność ich wykonania oraz rzetelność, z jaką odwzorowują rzeczywistość, zaczyna budzić niepokój dziewczyny. Kim jest ta, która wie na ich temat więcej, niż ktokolwiek mógłby wiedzieć? Czemu mają służyć jej metaforyczne przesłania? I dlaczego zwróciła uwagę właśnie na nich? Pytania się mnożą, odpowiedzi brak, a życie z dnia na dzień traci swoją naturalną przewidywalność.

Wiesz, że nic nie wiesz

Również treść książki, choć pozornie do bólu zwyczajna, w pewnym momencie zaczyna nabierać tempa, wyrzucając z siebie kolejne niespodzianki. Autorka już na samym początku zaburza linearność fabuły, otwierając opowieść sceną finałową – jakby było mało – przedstawioną oczami postaci drugoplanowej. Czytelnik dostaje więc możliwość szybkiego zerknięcia za kulisy, choć wybrakowanego i przytłumionego wstępną niewiedzą; a to, co ujrzał, towarzyszy mu z tyłu głowy przez całą lekturę, każąc wypatrywać kolejnych symptomów nadciągającego dramatu.

Konflikty wartości

A dramat jest tutaj nieunikniony. Jakże mogłoby być inaczej, skoro osiemnastowieczni bohaterowie zmagają się z kwestiami, które nawet w dzisiejszym, podobno postępowym świecie, wzbudzają ogromne emocje? Miłość wymyka się wszelkim konwenansom. Wolność, której w tym literackim Amsterdamie jak na lekarstwo, kojarzy się – metaforycznie – z brakiem barier, ale niespodziewanie to właśnie mury, stanowiące materialną barierę odgradzającą mieszkańców kamienicy od wścibskich spojrzeń, stają się przestrzenią, w której ta wolność może zakwitnąć.

Marin, siostra Johannesa oraz szwagierka Nelli, okazuje się być najtragiczniejszą postacią tego prozatorskiego dramatu, ofiarą oczekiwań społecznych i kajdan ideologicznych, uwierających jej bez wątpienia liberalne podejście. Dotyka ją konflikt rozumu i serca, tradycji i pragnień, bogobojności i wyzwolenia. Odkrywając kolejne elementy układanki czytelnik zaczyna darzyć ją coraz większą sympatią, z gatunku tych masochistycznych, gdy lubi się kogoś, kto sprawia wrażenie oschłego, potwornie przywiązanego do konwenansów i skąpiącego innym ludziom najmniejszej przyjemności. Szkoda tylko, że inne postaci wydają się znacznie przyćmione w porównaniu do Marin, nakreślone niewyraźnie, niewybrednie i momentami naiwnie. Ciężko było mi przekonać się do myśli, że fakt nieskonsumowanego małżeństwa będzie dla młodej Nelli tak istotny, że autorka zdecyduje się nawiązywać do niego średnio co drugą kartkę przez kilkadziesiąt pierwszych stron powieści.

Wieloznaczność

Sposób, w jaki Jessie Burton snuje tę opowieść również chwilami budził moje zastrzeżenia. Na samym początku styl tekstu przywodził na myśl narratorskie komentarze w popularnych serialach paradokumentalnych. Może to kwestia doboru słów, a może trzecioosobowej narracji; grunt, że po pewnym czasie to niechciane skojarzenie mija, pozwalając cieszyć się fabułą. Z kolei słowne algorytmy dołączane przez miniaturzystkę do każdej przesyłki bywają tak zagmatwane, że mimo największych chęci i wytężonej pracy umysłu, ciężko znaleźć w nich jakikolwiek sens. Nie mam pojęcia, co do treści miał wnieść liścik z napomnieniem, że rzepa nie wyrośnie dobrze na tulipanowym zagonie.

Same przesyłki – miniaturowe i ciche symbole niewypowiedzianych prawd i kłamstw – budzą przemożną ciekawość: czy faktycznie miniaturzystka dysponuje niemal magicznym zmysłem obserwacji, czy może świetny z niej szpieg? A może bohaterowie ulegają iluzji, dostrzegając w figurkach to, czego obawiają się zobaczyć i hołdując zasadzie samospełniającego się proroctwa?

***

„Miniaturzystka” Jessie Burton z pewnością jest dobrym debiutem, ale raczej NIE doskonałym. Przyjemnie było odetchnąć klimatem tamtejszych zwyczajów, kultury i handlu. Na szacunek zasługuje fakt, że pisarski warsztat twórczyni stanowi żonglowanie prawdą i fikcją. Zaczęło się bowiem od prawdziwego osiemnastowiecznego domku dla lalek własności prawdziwej Petronelli Oortman, wystawionego w Rijksmuseum w Amsterdamie. W wywiadzie dla strony usatoday.com Burton tak mówiła o swojej inspiracji:


What fascinated me was the distance between us and the tiny world of the dolls' house — it reflects us, but we can never penetrate it. It shows us things we haven't seen — it comments both on our power and our powerlessness. It is an interior world of secrets, of hidden consequence, an illusion of closeness, locked away.


Wszystko, a nic przecie – sygnuje swoje rzemieślnicze usługi miniaturzystka. Wszystko, a jednak nic... szkoda tylko, że chwilami to iluzje przejęły rzeczywistość.

Wyróżnione posty
Ostatnie posty
Archiwum
Wyszukaj wg tagów
Nie ma jeszcze tagów.
Podążaj za nami
  • Facebook Basic Square
  • Twitter Basic Square
  • Google+ Basic Square
bottom of page